niedziela, 16 lipca 2017

Treningowa głupota i posiłkowe fiasko

O tej godzinie powinnam już być w łóżku, mając na uwadze, że Krzychu w nocy ze dwa razy jeszcze obudzi się na jedzenie a Krystek wstanie skoro świt. No ale napisać musiałam, żeby Was przestrzec. Mówi się, że głupota nie boli ale nie tym razem. Zatem o co chodzi?


 NIE ĆWICZCIE BEZ OBUWIA! 

Mądrowałam, cwaniakowałam, że niby będzie mi lżej bez butów i sama sobie zrobiłam na złość. Zamiast podskakiwać i delikatnie podrygiwać jak rusałka, to przy każdym padzie na ziemię i wstawaniu szurałam stopami jakbym co najmniej przesuwała tonę cielska (a aż tak źle nie jest). Najbardziej ucierpiały paluchy, z których skóra zeszła aż do żywej warstwy i piecze niemiłosiernie. Teraz mam problem ze stawaniem i nie wiem jak jutro ubiorę jakiekolwiek buty. Chyba będę musiała zabandażować palce- nie ma innej rady.
To jeśli chodzi o głupotę treningową. A co się tyczy wyczynom kulinarnym to wcale nie lepiej.
Na śniadanko obudził mnie mąż... telefonem, z tekstem "Wstawiaj wodę na kawę", o godzinie 5:50. Przypomniałam sobie, że poszedł na grzyby z kolegami i własnie zaprosił ich na kawę. Bezczelność poziom hard, bo nie dość, że to on poszedł w las zamiast mnie (a przecież wie jak uwielbiam grzybobranie) to zamiast dać mi się wyspać jeszcze wymyślił sobie poranną posiadówę.
Chcąc nie chcąc (bardziej nie chcąc..) wstałam i ogarnęłam się trochę, tęsknie spoglądając na łóżko i chłopców, myśląc ile snu tracę póki oni śpią. Ale cóż, jest sobota, i pomyślałam, że przynajmniej jak wcześniej wstanę to się wczesniej wyrobie (o jaka byłam naiwna, przecież jest po 1 w nocy a ja dalej nie śpię). 
Mąż mój raczył przyjść bez kolegów na dodatek z pytaniem "To Ty już nie śpisz?" (...nosz ku&#@) ale przynajmniej zaproponował, że wreszcie razem zjemy śniadanko. I tu akurat sukces bo zrobiłam jajecznicę z pomidorami i zieloną cebulką i położyłam na kanapce z pełnoziarnistego ciemnego pieczywa. Pyszota. 
Ale byłoby za kolorowo jakby dalej wszystko było takie super, więc na odmianę w pozostałej części dnia fiasko. 
Drugiego śniadania nie było bo byłam zajęta ogarnianiem chaty. Na obiad była zupa jarzynowa ze śmietaną, gotowana wczoraj na szybko dla innych nie dla mnie a ostatecznie i tak ją zjadłam. 
Na podwieczorek miały być mniamuśne fit placuszki z cukinii, ale teściowa zrobiła totalnie nie fit domową pizzę więc nie chcąc jej urazić musiałam zjeść kawałek. 
Chciałam jeszcze ratować sumienie kolacją, korzystając w przepisu pewnej babeczki z instagrama na fit pancakesy kakaowe ale.. Robiłam wszystko pięknie ładnie i tak jak było w przepisie zamiast odżywki białkowej dając mąkę (wybrałam razową) i odrobinę dosładzając. Siedząc z Łukaszem w kuchni zachwycałam się, jakie to będzie pyszne, że fit-healthy lifestyle jest całkiem prosty i smaczny. Te ochy i achy skończyły się jak pierwsza partia wylądowała na talerzu. Pulchniutkie co prawda ale totalnie bez smaku a nawet gorzkie, przełykałam z uśmiecham na twarzy, żeby pokazać jak mi to fantastycznie wyszło i w ogóle jaka łatwizna. Obiecałam, że dam mu spróbować tego arcydzieła, więc na szybko jak nie widział do pozostałej masy dosypałam cukru.. i jeszcze cukru i usmażyłam porcję dla niego. Oczywiście kręcił nosem, że za mało słodkie a ja po mistrzowsku go skarciłam, że to przecież przepyszne i bardzo zdrowe ale następnym razem mając na uwadze jego uczucia spróbuję innego przepisu. Chyba się na to złapał bo mnie nie ochrzanił za moje "zdziwianie".
Mój mąż oczywiście jest zdania, że moje treningi i dieta nie mają sensu bo przecież wyglądam fajnie. Ok, bardzo źle nie jest, bo szczupła jestem z natury ale w planie jest zamienić to pociążowe brzuszne "flaczesko" na tytanowy sześciopak i doprowadzić skórę wraz z rozstępami to wspaniałej napiętości. Długa droga przede mną z tego co widzę, ale bez prób i błędów nie ma zwycięzców. 
I tego się trzymam 😉

piątek, 14 lipca 2017

Wyzwanie: Biorę się za siebie.

Bycie mamą to wielka odpowiedzialność ale też fajna sprawa. Krystian przeszedł kolejny skok rozwojowy, niesamowicie dając w tyłek ale przy tym fantastycznie rozwijając komunikację. Teraz można z nim pogadać całkiem do rzeczy a nawet niejednokrotnie mnie zaskakuje. Krzychu wkrótce kończy 3 miesiące. Wow, niesamowite, że już tyle czasu minęło. Jest niesamowicie pogodnym dzieckiem i gaworzy na potęgę.
Zatem wszystko pięknie ładnie, ale czy na pewno.. Karmiąc Krystiana szybko doszłam do siebie po ciąży a tym razem bez wspomagania laktacją jest o wiele ciężej. Na początku jeszcze ten brzuch gdzieś tam zmalał by powróci ze zdwojoną siłą. Zastanawiałam się nawet kiedyś nad ranem po wstaniu z łóżka i wizycie w łazience, czy ten poród mi się przypadkiem nie przyśnił. Ale jednak nie.
Dlatego znów wracam do ogarniania samej siebie, ale nie tak jak przed ciążą, gdzie jeszcze jakoś względnie wyglądałam i w zasadzie to mi to trochę wisiało i miałam zrywy okazyjne. Teraz plan jest długoterminowy, ale co z niego wyjdzie to się okaże. Póki co ćwiczę z trenerką polek (czyt. Ewą Chodakowską) od zeszłego piątku z dwoma przerwami, obydwoma przez męża. Za pierwszym razem przyszła burza i jak to na Łukasza przystało powyłączał wszystkie bezpieczniki i schował się pod pościel, żeby burza go przypadkiem nie znalazła. Zatem z odpalenia TV nici.
Za drugim razem zaczął się rzucać, że znowu skacze jak nawiedzona a on chce ze mną posiedzieć. Odpaliłam więc popcorn, włączyłam jakiś denny film w TV i tak znów straciłam czas. Ale nadrobiłam dzień później Killerem i wieczornym Hot Body.
Zatem o ile treningi w miarę ogarniam to niestety ale moje eksperymenty kulinarne marnie. Dziś miała by zdrowa rybka z piekarnika, taka wiecie, bez panierki, oleju i smażenia. Rozłożyłam ją w naczyniu żaroodpornym na folii, doprawiłam solą, pieprzem itd, nawaliłam koperku, czosnku i pokropiłam sokiem z cytryny. Włożyłam do lodówy i poszłam do siostry na pazury a później z Krzychem do lekarza bo znów kaszle po zakrztuszeniu mlekiem, a na końcu po szybką spożywkę i po Krystka do przedszkola. Wróciłam do domu i włożyłam rybcię do piekarnika i wzięłam się za ryż. I wszystko wydawałoby się pięknie ładnie ale tu zaczyna się dramat. Pomyślałam, że bez sensu przykrywać to naczynie i wyjęłam pokrywę do zlewu po czym za chwilę polałam przypadkowo zimną wodą i TRACH.. pokrywa pękła na kilka części. Jakby tego było mało za chwilę absolutnie nie nauczona doświadczeniem pomyślałam "Ta ryba będzie mieć za sucho, podleję ją trochę" i zanim uświadomiłam sobie co robię, zimna woda znów wylądowała w głębszej części i znów TRACH.. Zatem przy kolejnych zakupach muszę poszuka naczynia żaroodpornego... A no i oczywiście ryba miała być dla 4 osób a naturalnie się skurczyła przez co ja jadłam sam ryż bo w końcu za głupotę trzeba płacić. Ryż też miał być wypasiony ale najzwyczajniej zamiast półtwardy obsmarzyć z przyprawami i curry na patelni to go po prostu ugotowałam i chcąc jeszcze ratować na patelni z przyprawami uzyskałam ryżową breję z gdzie nie gdzie sypniętymi przyprawami.
Piękne to nie było, ale chociaż zdrowe, chociaż i tak nie zjadłam bo dla mnie zabrakło. Przynajmniej śniadanie i kolacje miałam spoko.
ŚNIADANIE: chianka z musem truskawkowym i borówkami -> wczoraj wieczorem 3 łyżki płatków owsianych i 3 łyżeczki nasion chia zalałam mlekiem i wstawiłam na noc do lodówki a dziś rano dodałam do tego mus ze zmiksowanych truskawek i posypałam borówkami. Smaczne i sycące.
KOLACJA: Kanapki z pełnoziarnistego ciemnego chlebka z plasterkiem chudej szynki, własnej już sałaty, pomidora, ogórka, zielonej cebulki i fety.
Zatem biorę się w garść i za siebie, Może jakoś to wszystko pogodzę.

Moje śniadanie ;)

wtorek, 20 czerwca 2017

Znów opóźnienia, nowy członek rodziny i jak to było z tymi początkami

Cytując nomenklaturę kinematograficzną chciałoby się napisać "W poprzednim sezonie..." bo poślizg z pisaniem mam ponad 2-miesięczny, ale chyba po prostu spuszczę zasłonę milczenia na moją niekonsekwencję..... i przejdę od razu do tematu.
Najważniejsze, jest już z nami Krzysio cały i zdrowy. W sobotę minie mu już 2 miesiące i szokuje mnie fakt jak ten czas szybko leci. Podwójne macierzyństwo jak na razie chyba w miarę ogarniam, przynajmniej nikt nie skarżył się na uszczerbek na zdrowiu czy fizycznym czy psychicznym. Jednak faktycznie już od początku widzę, że z drugim dzieckiem jest inaczej.
Krystek (starszak) miał przyjść na świat drogami natury, jednak kontrolne KTG wywindowało mnie do szpitala i w dniu w którym miałam zostać wypisana, mały zaczął się dusić nie na żarty więc szybko wzięli mnie na stół. Próby znieczulenia zewnątrzoponowego nic nie dały bo Pani anestezjolog ładowała igłę nie tam gdzie trzeba i ostatecznie za 3 próbą postanowili uśpić mnie ogólnie. Z wybudzeniem ciężka sprawa, przełyk bolał jak cholera po intubacji a świadomość po wybudzeniu jeszcze długo miałam jak na niezłym haju. Pionizowali mnie po 24 godzinach i jeszcze po powrocie do domu (po 4 dobie) Łukasz musiał mi się pomagać ogarniać.
Tym razem było inaczej. Termin miałam ustalony a do szpitala kazano mi przyjść dzień wcześniej, żeby spokojnie przygotować wszystkie papiery i omówić co mnie czeka. W dniu zaplanowanej operacji obudzili mnie o 4 rano (jakbym co najmniej spała całą noc...) i przygotowali powoli do cesarki. Z powodu dużej ilości innych operacji i zabiegów czekałam do 11 ale cały czas byłam pod KTG i Łukasz mógł być ze mną. Wreszcie zawołali mnie na sale i o własnych siłach wtarabaniłam się na stół operacyjny. Tym razem Pan anestezjolog fachowo podał mi znieczulenie i w czasie operacji sympatycznie żartował. Najważniejsze było to, że usłyszałam pierwszy krzyk małego i widziałam jak położne go ogarniają a także mogłam dać mu buziaka. Nie zapomnę tego uczucia do końca życia... Po wszystkim wyjechałam z sali w pełni świadoma z bananem na twarzy i nawet zamieniłam z mężem na korytarzu kilka słów. Pionizowali mnie tym razem po 6 godzinach, czego bardzo się bałam ale uważam, że była to o wiele lepsza decyzja niż pionizacja po 24 godzinach. Doszłam do siebie o wiele szybciej i kiedy po 4 dobie byłam już w domu potrafiłam się spokojnie ogarnąć. Także niby jedynie różnica w znieczuleniu i pionizacji a zupełnie zmienia postać rzeczy.
Kwestia karmienia obu chłopców też odmienna. Przy Krystku pokarm mi przyszedł w 3 dobie, kiedy już wszystkie babeczki w pokoju karmiły, ale za to karmiłam go 9 miesięcy i totalnie nie rozumiałam, że mogą byc potrzebni jacykolwiek doradcy laktacyjni bo przecież jakaż jest filozofia w karmieniu. Niestety odbiło mi się to tym razem. Dostałam pokarm co prawda dzień po porodzie ale karmiłam samą piersią tylko 3 tygodnie, później dokarmiałam mlekiem modyfikowanym, po czym więcej było butli niż piersi. No i ostatecznie jest teraz tylko butla. Problem z karmieniem polegał nie na ilości pokarmu, którego miałam pod dostatkiem, ani na technice karmienia i przystawiana, które zachwalały nawet położne i doradcy laktacyjni, ale na niechęci młodego człowieka do wysiłku związanego z efektywnym ssaniem. Po prostu wyjadał to co mu z początku leciało ale kiedy już trzeba było samemu zassać dalsze partie mleka to zaczynały się awantury i generalnie foch na cycek.
A więc co syn to inne doświadczenia, upodobania i na pewno moje podejście a przede wszystkim organizacja. O ho, syrena się powoli uruchamia a więc butla pójdzie w ruch. Zatem do zaś.



środa, 12 kwietnia 2017

Przedporodowe szaleństwo bynajmniej nie związane z ciążą

Końcówka ciąży i zamiast odpoczynku wariackie tempo. Ale skłamałabym jeśli powiedziałabym, że tego nie lubię. Wręcz przeciwnie - w to mi graj! Za niedługo pewnie zalegnę w domu z maluszkiem i już sobie nie podziałam więc ogarniam wszystko na ile mogę. Co prawda jeszcze jakiś czas temu wolałam jak wszystko toczyło się z boku bez mojej interwencji, ale to głównie ze strachu, że nie dam sobie rady jednak na szczęście praca i nasilony kontakt z ludźmi zmieniły moje podejście i uświadomiły mi, że jak sama nie wezmę spraw w swoje ręce to nigdy nie będzie tak jak tego chce. Dlatego myślę i działam - najlepiej od razu nie zostawiając niczego na później.
A więc w kilku zdaniach co się zmieniło przez ostatnie tak na prawdę 2 tygodnie.
Przede wszystkim 6 kwietnia, paradoksalnie w moje urodziny, spełniło się jedno z moich marzeń - mamy działkę na której wreszcie będziemy mogli wybudować nasz wymarzony dom! Nasza historia z uzyskiwaniem działki ciągnie się od 4 lat i zupełnie niespodziewanie zakończyła się zupełnie w innym miejscu niż od początku zakładaliśmy. Długo by opowiadać ale na pewno od tego wrócę, nie ma to tamto.
Ponadto mojemu mężowi coś się poprzestawiało w głowie bo kiedy padł pomysł, abyśmy zrobili sobie aneksik kuchenny w obecnym miejscu zamieszkania nie powiedział sztandarowego zdania "Nie w tym miesiącu" tylko przeszedł do działania. Normalnie go nie poznaje, ale oby tak dalej, żeby nie zapeszyć. Głównym motorem tej akcji był remont kuchni teściów. Mając na uwadze, że za niedługo na świecie pojawi się kolejny brzdąc roztaczający wokół siebie papkowo-ciapkowy chaos różnej maści zupek i innych specyfików, oraz biorąc pod uwagę koszt jaki musielibyśmy ponieść za ewentualnie wyrządzone szkody postanowiliśmy zminimalizować ryzyko niemal do zera. Zatem w naszej kuchni znajdzie się 140 cm lodówka z niższej półki cenowej, 180 cm mebli kuchennych doskonałej jakości - bo z CASTORAMA 😋 , całkiem zdatny do użytku piekarnik od mojej mamy, która zamieniła go "na lepszy model" a także stół i inne akcesoria znamienitej marki IKEA. Wiem, że po najniższej linii oporu ale planujemy też w tym roku ruszyć z budową więc fundusze na ten cel są priorytetem. Zatem liczymy, że kuchnia będzie nam służyć ale nie koniecznie przez wiele lat bo chcemy się wybudować wcześniej niż później. 
Po pierwsze w ruch poszło odgruzowywanie jednego z dwóch pokoi, które mamy do dyspozycji. gdyż to własnie on będzie spełniał rolę kuchni. Łukasz powynosił już część mebli i po pierwsze skręciliśmy zakupioną przez internet (za 800zł z transportem) przesuwną szafę 180x200x60. W niej ciepłe miejsce zagrzały wszystkie nasze kurtki, płaszcze, ect, które do tej pory były w poprzednich meblach. Ponadto 5 półek z jednej strony szafy przeznaczyliśmy pod szklanki, talerze i inne przybory gdyż w meblach kuchennych za wiele miejsca nie będzie. Później skręciliśmy część mebli a kończyć będziemy jutro lub ostatecznie w piątek - a więc montowanie mebli, jeszcze na szybkości kilka gniazdek (konik Łukasza) a jak pójdę do szpitala to między meblami może pojawi się kilka płytek albo coś innego. Już nie mogę doczekać! Przede wszystkim nie będzie latania tam i z powrotem po całej klatce schodowej, będę mogła gotować to co chce i kiedy chce i przede wszystkim bez "doradztwa" decydować co, kiedy i jak będą jeść dzieci. A chyba każdy rodzic się ze mną zgodzi, że kwestie jedzeniowe dzieci są dość skomplikowane i wszelkie porady, usilnie narzucane sugestie i najzwyklejsze wtrącanie się są totalnie zbędne.
Jak tylko skończymy podstawowe etapy i kuchnia będzie już oddana do użytku to na pewno podzielę się zdjęciami. Kwestię ewentualnego wystroju odkładam póki co na później bo już poczuliśmy po kieszeni, jak takie spontaniczne akcje dają popalić. Poza tym chcę się nacieszyć tym etapem bo to po prostu uwielbiam. Co prawda wykańczać i dekorować będę z pasją pewnie dopiero nasz dom ale w przypadku naszej malutkiej kuchni też delikatnie podziałam - a co!
Późno już a jutro ze starszakiem jeszcze do szpitala na długo wyczekiwaną wizytę laryngologiczną w kierunku diagnostyki czy wycinamy migdałki czy nie a później jeszcze IKEA, drobne zakupy przed świętami i szybko do domu kończyć kuchnię zanim się rozdwoję (chociaż już bym chciała bo nerwy, żeby wszystko było dobrze dają mi nieźle w kość). Najważniejsze na ten moment: żeby się maluszek urodził cały i zdrowy - nie ma nic ważniejszego w tej chwili. Ale czuję, że pójdę wcześniej niż planujemy i szczerze po cichu na to liczę bo oczekiwanie mnie już wykańcza. Jeszcze trochę...

sobota, 28 stycznia 2017

Co to będzie - słów kilka

Pisałam już kiedyś bloga. Ale kiedy to było… Minęło dobre 10 lat. Tyle, że wtedy pisało się o swoich szkolnych problemach, miłosnych rozterkach i innych takich nastoletnich tematach. No a o czym ma teraz pisać stateczna od kilku lat żona, matka 4 latka i drugiego brzdąca w drodze? A także pracująca na etacie kobiecina, która na co dzień próbuje ogarnąć chaos w domowych pieleszach?
Jak to mówią – wyjdzie w praniu. Nie będzie to ani typowo parentingowy blog, bo do śledzącej nowinki matki mi daleko. Ani też lifestylowy, bo nie mam nawet głowy, żeby paznokcie do pracy lakierem maźnąć
Chociaż tyle, że ostatnio drastycznie obcięłam włosy, więc z rana tylko szybki prysznic, suszarka raz-dwa, trochę pianki i lakieru i mam głowę z głowy na cały dzień. Polecam 😉
Nie będzie też tak twórczo jak wówczas kiedy miałam naście lat bo wyszedł człowiek z wprawy. Książki co prawda czytam, nie powiem, ale jednak weny jakby mniej a bywa, że i wcale.
Będzie więc trochę tego, trochę tamtego – tak kobieco po prostu. Co mnie akurat „piknie”.
Dziś np. wzięło mnie, żeby wreszcie wyprasować piętrzącą się stertę ciuchów. A wiadomo, że przy dwóch „panach”, gdzie jeden większy artysta od drugiego, ta sterta jest tak naprawdę górą na miarę ośmiotysięcznika. No i wyprasowałam. Więc zakładam, że skoro się uprę i zaprę to coś z tego mojego pisania może będzie.
Witam zatem serdecznie, zaczynamy przygodę 😉